[ Pobierz całość w formacie PDF ]
strzegła Jednodniówki podchodzącej od niewłaściwej strony i brnęła rozpaczliwie po
szyję w śniegu. Wkrótce dobiegł nas charakterystyczny jazgot; zrozumieliśmy, dlacze-
go Puff uciekała. Usłyszeliśmy gwałtowne ujadanie stłumione gęstą mgłą; wzdrygną-
łem się z przerażenia. Jednodniówka przystanęła jak my, ale Puff nie traciła czasu. Z le-
wej strony dobiegł trzask łamanych gałęzi i z lasu wypadło zwierzę. Mężczyzna stojący
na prawo ode mnie wyszczerzył zęby i syknął z przerażenia. Wychudzony drapieżnik
289
o wielkiej głowie i szarożółtej sierści nerwowo wodził spojrzeniem od Jednodniówki do
Puff, która opuszczała właśnie kotlinę. Las zaszeleścił i wybiegł z niego rudy zwierzak.
Nie przystanął, tylko od razu dał susa w śnieżną zaspę. %7łółty ruszył za nim. Po chwili
do pary łowców dołączył łaciaty. Przepłynął sadzawkę i wyskoczył na brzeg.
Jednodniówka stanęła na skraju kotliny, tupiąc na ośnieżone psy. Jeden z mężczyzn
był już w połowie zbocza; krzyczał, wymachując kosturem. Przez chwilę stałem jak
skamieniały, a potem ruszyłem za nim. Obaj biegliśmy już przez sadzawkę, po kolana
brnąc w czarnej błotnistej wodzie, gdy z lasu wypadły jeszcze dwa psy; przystanęły,
widząc ludzi. Gdy mozolnie wspinaliśmy się na zbocze, podbiegały i cofały się na prze-
mian. Niebezpiecznie byłoby odwrócić się do nich plecami. Ujadały, a my krzykiem
staraliśmy się je odpędzić. Z zarośli wyszli dwaj mężczyzni, którzy ruszyli w ślad za
Jednodniówką. Mój współtowarzysz z kosturem w dłoni odwinął szarą chustę osłania-
jącą twarz i zaczął nią wymachiwać, a psy rozpierzchły się na wszystkie strony.
Przemoczeni i zdyszani dotarliśmy na skraj kotliny. Puff, Jednodniówka i psy znik-
nęły nam z oczu. Zdeptany śnieg topniał na wzgórzach, odsłaniając ciemny wilgotny
grunt. Spojrzałem pod nogi i dostrzegłem w śnieżnej zaspie wyrazne ślady krwi.
290
Kocia krew, pomyślałem z westchnieniem. Krew Puff. Szkoda biednej starej kot-
ki, to na pewno jej krew. . . Dwaj tropiciele w czerni minęli mnie w pośpiechu; jeden
drugiemu wskazywał ślady ucieczki i pogoni. Stałem jak wryty. Słyszałem, jak woda
chlupie w butach zbliżającego się człowieka z kosturem.
Psia pogoda rzucił. Trudny miesiąc, nie trafia się nic większego, a gdyby
się skupiły. . .
Nie wtrąciłem. Ruszył w ślad za resztą, energicznie kręcąc głową.
Jeśli dziewczyna pozostanie z kotką dobiegł mnie jego głos psy dostaną
obie i zaciągną do lasu. Zrobiło się cicho. Wiesz, co to może znaczyć. . .
Nie, nie, nie, ten człowiek ma zle w głowie, pomyślałem, idąc za nim. Obejrzałem
się, by zerknąć na śnieżne zaspy; tamten nie zważa na ślady kociej krwi. Czemu się tak
zachowuje?
Psy, psy, psy. . . w końcu się pojawiły wymamrotał mężczyzna z kosturem.
Patrz, jak idziesz mruknąłem, człapiąc po błotnistym gruncie. Zamknij się
i miej oczy otwarte.
291
Czuję zapach spalenizny stwierdził, zatrzymując się nagle. Poczułem woń
i ujrzałem w lesie smugę ciemniejszą niż szarość dnia. Mój nowy znajomy pobiegł
tam, wołając innych tropicieli. Zatrzymałem się znowu, próbując rozmawiać sam ze
sobą w prawdziwej mowie; z obawą myślałem, co oznacza zagadkowy ogień w lesie.
Mężczyzna odwrócił się, skinął na mnie i zniknął w zaroślach.
Wśród drzew biegła ścieżka, a na jej końcu stała drewniana chata przytulona do
wiekowego muru z anielskiego kamienia; szary dym leciał z komina wystającego nad
strzechę. %7łółtawy pies, którego mężczyzna w szarym ubraniu i ja zobaczyliśmy na sa-
mym początku, kręcił się pod drzwiami, póki się nie pojawiliśmy; na nasz widok uciekł.
Z przeciwnej strony nadeszło dwu ubranych na czarno tropicieli; zniknęli w ciemnym
wnętrzu, jakby kroczyli przez mur przechodni. Chyba słyszałem ich śmiech. Mężczy-
zna z kosturem pospieszył za nimi. Ruszyłem jako ostatni, łowiąc uchem dobiegające
z wnętrza strzępki rozmów.
Wszedłem do środka.
W izbie zasnutej dymem z paleniska odpoczywali usadowieni wygodnie i uśmiech-
nięci tropiciele w czarnych ubraniach. Zhinsinura również była roześmiana. Obok niej
292
spała Puff, a między jej łapami leżała Jednodniówka. Była pogodna, a w niebieskich
oczach gorzał płomień. Przypadłem do dziewczyny, ledwie żywy ze strachu; chciałem
jej dotknąć, by się przekonać, czy wzrok mnie nie zwodzi.
Jesteś cała i zdrowa rzuciłem, a wszyscy parsknęli śmiechem.
Tak odparła. Nasza doktor tu była.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]