[ Pobierz całość w formacie PDF ]

miarowym, o czymś własnym z cicha rozmawiając  być może o tych kamieniach, których
liczba niepoślednia leżała na drodze  ażeby snadz który z nich nie obraził nogi niewidomego.
Gdy tak pewnego dnia ci dwaj powracali z miasta do domu, doktor Zenon przypatrywał im
się ze swego okna. Wzrok jego wszczepił się w tę parę i przez spojrzenie wysunęło się z serca
straszliwe żądło zazdrości. Głowa, jakby głaz lity, odwaliła się na futrynę okienną, a wargi
szeptały do niewidomego starca:
I cóż z tego, że jesteś ślepy? I cóż? Idziesz z nim, jakby ze swymi własnymi oczami. Wi-
dzisz przez niego. Twoje strupieszałe serce ma w sobie zasadzone drugie serce żywe, młode,
81
niewinne, twórcze i święte. Ręka potężna i tkliwa podtrzymuje każdy twój krok. Ramienia
twego dotyka ramię cudze a zarazem własne, jakby wieczność potęgi. I cóż, że jesteś ślepy!
Przestrzeń dla ciebie znikła i przeistoczyła się na czas, to prawda. Ale gdy idziesz ramię w
ramię z dorastającym synem, przez to jego ramię wraca w ciebie na nowo przestrzeń. Jeste-
ście dwiema istnościami w jednej. Jesteście cudem natury. Tak oto, ty ślepy, jesteś panem nad
pany, królem nad króle. A ja? Ze mnie wydarte jest wszystko  przestrzeń i czas, światło i
zmrok, sen i czuwanie. Jestem kamień, który noga wszechmocna kopnęła i odrzuciła z drogi,
żebym wam nie zawadzał w przechadzkach pod słońcem. Cóżem jest? Nawet nie nicość!
Gdy nadeszła pierwsza rocznica śmierci syna, doktor Zenon zamówił w parafii żałobne
nabożeństwo. Ale proboszcz był chory i terminu nabożeństwa nie można było na razie ustalić.
Koledzy zmarłego chcieli uczestniczyć w tym nabożnym wspomnieniu, toteż zajmowali się
szczegółowo kwestią daty. Pewnego dnia doktor Zenon posłyszawszy, iż ktoś stuka do drzwi
wejściowych mieszkania, poszedł otworzyć. Zobaczył na progu Antosia, syna niewidomego
sąsiada. W swym skautowskim ubraniu wyprostowany młodzieniec ów trzymał w ręku list od
proboszcza. Uśmiech nieopisanej piękności, w którym zawarte było wszystko, stał na war-
gach gońca, kiedy ów list podawał. Gdyby ten uśmiech można było cudownym sposobem
zdjąć z warg jego ludzkich i utrwalić w zewnętrzności, byłby to najwyrazniejszy dokument
bytowania ducha wiecznego.
W liście było zaproszenie na nabożeństwo. Wkrótce potem nadeszła pierwsza po zgonie
rocznica urodzin zgasłego. I oto znowu starsi i młodsi koledzy, jakby odwdzięczając się za
pierwsze nabożeństwo, które nie z ich inicjatywy zostało odprawione, zamówili  swoją mszę
żałobną.
Pewnego dnia ktoś znowu rano zastukał do drzwi doktora Zenona, a gdy on sam je otwo-
rzył, zastał na progu znowu Antosia, syna ślepego sąsiada. Jak za pierwszym razem, tak samo
teraz skaut z tym samym cudnym uśmiechem podał doktorowi list z zaproszeniem na nabo-
żeństwo.
Mało-wiele upłynęło czasu od tych nic nie znaczących i nic nie mówiących wypadków 
od brzmienia tonu organów i ponurego w nich śpiewu, w którym się słowo Boga straszliwego
objawia.
Pewnego dnia, brnąc swymi codziennymi ścieżkami od chorego do chorego, doktor Zenon
zaskoczony został w pół drogi przez młodzieńca w skautowskim przyodziewku, poszarpanym
i poplamionym. Drżąc, szlochając, plącząc jedne rzeczy z drugimi, zdrożony i blady ów chło-
piec zawiadamiał, iż wiezie na wozie, wynajętym w górach, zwłoki kolegi, który spadł ze
szczytu w Tatrach podczas wycieczki paru skautów. Kolega zabitego nie miał odwagi zawia-
domić rodziców. Pytał doktora, jak to zrobić? Tym bardziej że ojciec ofiary jest ślepy...
Doktor Zenon zachwiał się na nogach. Pobiegł drogą wskazaną mu przez młokosa. Szli
szosą co tchu, parę wiorst w górę za miasto. Ukazał się wreszcie wóz drabiniasty zaprzężony
w jedną szkapłnę, która przez pół dnia i całą noc ciągnęła od gór w małopolskie niziny smut-
ny ów ciężar. Doktor odrzucił płachtę okrywającą skrwawione zwłoki. Zobaczył Antosia, a
raczej potargane, zmiażdżone i roztrzepane jego zwłoki. Zdziwił go jedynie uśmiech niebiań-
ski, ocalały na resztce twarzy.
 Gończe mój, gończe!...  szeptał lekarz z załamanymi rękoma, z oczyma zaszłymi łzami.
 Któż to ciebie dwukrotnie do mnie przysyłał? Kto cię przysyłał?
Ale święty uśmiech młodzieńczy, do tamtego należący świata, na pytanie to nie dał odpo-
wiedzi. Na wieki został sobą, zawarłszy tajemnicę.
82
W wysokich górach, które przed niezliczonymi secinami lat moc, niepojęta dla ludzkiego
umysłu z dala przyniosła i osadziła na glebach wyłonionych z morza  w górach, które stały
kilkanaście tysiącoleci w wichrach szalonych i w cichej niebios pogodzie  czekał tajemniczy
sprawca na lekkomyślne ręce Antosia. Czatował przez nieprzejrzany ów ocean czasu, aż ju-
nak samotny, gnany przez pasję i męstwo młodości, wedrze się na szczyt strzelisty i potęż-
nymi rękoma chwyci za skrzyżal najwyższego cypla. Tam właśnie czekał nieśmiertelny wróg.
Z wieku na wiek podkruszał granit od spodu, zlewał go potopem deszczu i mroził szronami
zimy, aż go skruszył i w podatną, ruchomą bryłę zamienił. Gdy jej się uchwyciły ręce Anto-
sia, wraz z nim runęła z wysokości stu metrów. Zabiła go, lecąc poprzez powietrze, rozszar-
pała go, rozgniotła po stokroć i napoiła się jego krwią, wylaną aż do kropli ostatniej ze
wszystkich jego żył. Połamała mu raz, drugi, trzeci i dziesiąty sprężyste golenie i silne przed-
ramiona, rozdarła gardziel, wyrwała z niej i przepłoszyła piękne, bujne piosenki, którymi
chwalił rozkosz bytowania...
Doktor Zenon, jak wiadomo, mieszkał w tej samej części miasta, co rodzice zabitego An-
tosia. Niezależnie od prośby skauta, jemu to, jako lekarzowi, wypadało właściwie iść z za-
wiadomieniem o wypadku do domostwa tych ludzi. Ale doktor zatrwożył się w sobie. Nie
miał siły być posłańcem do tych dwojga od ich Antosia. Tchórzowsko tedy, nie patrząc w
stronę małego domu niewidomego sąsiada, wrócił do swego mieszkania i zajął się swymi
sprawami. Tego dnia i następnych dni nie spoglądał w tamtą stronę. Nie patrzał nawet na za-
chód słońca, gdy zorza rozpościerała się z wolna między dwoma wzgórzami.
Ale na trzeci czy na czwarty dzień, przypadkowo wyjrzawszy oknem, zobaczył jednak śle- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • policzgwiazdy.htw.pl