[ Pobierz całość w formacie PDF ]
biciu serca? tego, co nie nazywa niczego na zewnątrz, dzieje się w środku, w niej samej. I
wreszcie: wiem ja . Nadzwyczaj barwne! Wiem ja nakłada się na widok gęstych kwiatów
w wiadrach. Bieżyna siada w świetlicy. Ileż tutaj kwiatów.
Zjeżdżają się, zjeżdżają! woła Zapalenic.
Obok niego przyjezdny prelegent, z papierami w plastikowej teczce. Szczupły. Długa szy-
ja. W czerwonych pręgach; pewno goli się tępą żyletką; niedokładnie ogolony. Który rocznik,
zastanawia się Bieżyna. Tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć? Urodzony w roku śmierci
Zmarłego. No: rok przed, rok po. Obojętne. Cóż on może powiedzieć w swoim referacie?
Jeżeli nawet zjadł zęby na Zmarłym, to i tak nic nie wie. Jak Zmarły żył, jak się poruszał,
kogo kochał naprawdę, jak potrafił kochać.
Dobrze, że jesteście mówi Zapalenic. Choć nie przemęczycie się zbytnio. Wspo-
mnienia przewidujemy na porę tuż przedobiednią. I pamiętajcie, koleżanko Bieżyna. Jak było
umówione. Na was spada duży obowiązek. Trzeba pokazać Zmarłego jako człowieka. Który
tu żył, rósł na tej ziemi, znał tych ludzi, wyście go przecież znali. Rozumiecie.
Zapalenic zachowuje się jak trener przed występem swego najzdolniejszego wychowanka.
Przy każdym zdaniu uderza pięścią w półotwartą dłoń. Jakby wymierzał ciosy.
Referaty& odzywa się Bieżyna.
Referatami przejmujcie się najmniej. Wy, to jedno, a tamci, to drugie. Zresztą& Za-
palenic przez chwilę się waha, czy dopuścić ją do swych prywatnych przewidywań, zerka na
zegarek, potem na Sylwestra, który oddalił się od nich i oto ogląda paprocie na stole prezy-
dialnym; gospodarz Miejscowości siada, mówi szeptem: & wy nie sądzcie, że nie ma na ten
temat wyrobionego poglądu. Filolog ze mnie żaden. Ale ja& przysuwa się z taboretem bli-
żej, sapie, patrzy na Bieżynę z czułością; tylko w takim klimacie może się komuś zwierzyć:
& zapoznałem się z materiałami. I Zmarłego sobie poczytałem, raz, drugi i trzeci. Ekscen-
46
tryczny był pisarz, Zmarły. I w ogóle grzebałem się w opracowaniach. Cóż, współczesnej
nauce grozi dezintegracja. Wyspecjalizowują się przeróżne dyscypliny. Nikt nic nie wie, a
jeżeli wie, to coś takiego, co samemu sobie trzeba dośpiewać. Uczonym coraz trudniej się ze
sobą porozumieć. Może dojść do sporu. Rozumiecie. Pogryzą się o te czy inne sprawy. A nam
co? Jednym słowem& czuje nagłe zniechęcenie, kończy z głębokim westchnieniem: Jak
już mówiłem. Tamto jedno, a to drugie. Wasze zadanie widzę jasno. Pokażecie im Zmarłego,
co to był za człowiek. Cóż.
Już nie uderza pięścią w półotwartą dłoń. Ogląda własne palce, żyły na przegubie. Biel i
ciemny błękit. Płomyk pulsu.
Bieżyna uświadamia sobie nagle, że zaszło nieporozumienie. Oto wymaga się od niej cze-
goś, co jest nie do wykonania. W każdym razie ona temu zadaniu nie sprosta. Czuje teraz
jednocześnie obłąkańczy strach i martwy spokój. Wie, że obydwa uczucia nie mają prawa
współistnieć, a jednak współistnieją. Są. Nie znoszą się wzajemnie. Jak cięciwa i łuk. Jedno
rozedrgane, nagie, połyskliwe. Drugie nieruchome, drewniejące, wbudowane w czoło tępym
bólem. Ależ tak, Zapalenic ma rację, ona chciała mówić o Zmarłym jako o człowieku. Czyż
ktokolwiek w tej świetlicy będzie mówił inaczej? Czyż nie był człowiekiem, nie jadł, nie
spał? Nie spacerował tymi ulicami, pod tym lasem, w którym od tygodnia kopią dół, i skrajem
skarpy, która grozi osunięciem się kilku budowli? Czyż nie urodził się? Tu, w Miejscowości?
Otoczonej niskim pasmem gór? Wszystko to prawda. Ale w słowach Zapalenica owa prawda
nabrała przerażającego sensu. Może zresztą nie sam sens przeraża. Prawda o Zmarłym oka-
zuje się grą o Zmarłego. Pokracznieje w tej praktycznej celowości.
Zapalenic wstaje, odchodzi bez słowa. On swoje powiedział. Bieżyna wyjmuje z torebki
szesnastokartkowy zeszyt. Jest spokojna, ponieważ nie musi już sobie przypominać tekstu.
Nie będzie żadnej wypowiedzi. I jest oszołomiona, ponieważ wie, że wypowiedzi nie będzie.
Ani tuż przed obiadem, kiedy po uczonych referatach Zapalenic odda głos miejscowościa-
nom, którzy pokażą przyjezdnym Zmarłego, jaki utrwalił się w ich pamięci, prostych ludzi;
ani po obiedzie, ani nigdy. Jej mięsiste, obrzmiałe palce ślizgają się po wertowanych kart-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]