[ Pobierz całość w formacie PDF ]
popalać papierosy i to bez złożenia stosownej deklaracji u księdza rektora. Paliłem zazwyczaj
tylko na spacerach poza miastem, np. w lesie za Wisłą. Dobrałem sobie do towarzystwa
innego kryptopalacza, który zresztą pózniej mnie zdradził. Nowa wiedza teologiczna,
aczkolwiek wzbudziła moje zainteresowanie, to jednak podejście do wykładów niektórych
profesorów irytowało mnie coraz bardziej. Otóż część naszego ciała pedagogicznego
traktowała wykład niczym 45-cio minutową dyktówkę kilkunastu stron maszynopisu.
Zamienialiśmy się wtedy w maszyny do pisania. Dla przykładu ksiądz profesor Hanc na
teologii dogmatycznej dyktował tak szybko, że nie sposób było nawet pomyśleć o czym się
pisze. Pióra dosłownie się grzały, a jakiekolwiek pytania w trakcie wykładu były niemile
widziane. Kiedyś jeden z kolegów, aby opanować na chwilę drżenie prawej ręki, wymyślił na
poczekaniu jakieś pytanie, które w sposób oczywisty miało niewiele wspólnego z tematem.
Został grubiańsko zrugany przez profesora za to, że zabiera czas i nie uważa na lekcji.
Ponieważ nasz kurs był dość liczny, a nigdy nie było wiadomo kto akurat jest chory i
leży w szpitaliku, niektórzy z nas zaczęli opuszczać zbyt męczące wykłady. Zwykle
nadrabiało się wtedy w łóżku wczesne wstawanie. Chociaż obecność na wykładach (na równi
z innymi zajęciami) była bezwzględnie obowiązkowa - postępowała w ten sposób niemała
część braci kleryckiej. Co bardziej odważni i zmęczeni opuszczali posiłki, a nawet poranne
modlitwy i Mszę Zwiętą, ale to była już gardłowa sprawa. Każdy z nas miał swoje
wyznaczone miejsce w stołówce i kaplicy, a ksiądz wicerektor miał wyjątkową pamięć
wzrokową. Potrafił wstać nagle z ławki w czasie rannego rozmyślania i iść prosto do pokoju
dekownika . Parę takich wpadek na koncie gwarantowało zmianę życiorysu. Nie miało
sensu tłumaczenie o złym samopoczuciu czy zaspaniu. Ewentualną, wyjątkową absencję
trzeba było zgłosić wcześniej... Niektórym jednak się udawało. Zachęcony ich powodzeniem,
ja również zacząłem odpuszczać sobie, ale tylko i wyłącznie, dyktowane wykłady.
Wolałem pożyczyć od kolegi skrypt; odbić go na ksero przed egzaminem, niż nabawić się
nerwicy i odcisków na palcach od ściskania pióra. W taki oto sposób zacząłem wchodzić w
konflikt z prawem, którym był regulamin. Tak też minął mi drugi semestr trzeciego roku w
seminarium. W tym czasie opuściłem też pogrzeb wieloletniego proboszcza katedry, w
którym uczestniczyło całe seminarium. To były wszystkie moje grzechy, z których miałem
być wkrótce dokładnie rozliczony.
Zdałem pozytywnie wszystkie egzaminy w sesji letniej i zacząłem pakować się do
domu na wakacje. W przeddzień wyjazdu, po obiedzie - jako jeden z pierwszych wszedłem na
korytarz gdzie miałem swój pokój. Na każdym piętrze pośrodku korytarza był wewnętrzny
aparat telefoniczny, z którego można było zadzwonić na furtę , do ojców duchownych lub
któregoś z przełożonych. Kiedy wchodziłem wtedy na korytarz telefon zaczął dzwonić, a ja
wiedziałem, że dzwoni do mnie. Jakaś przedziwna intuicja kazała mi podbiec do aparatu
i wypowiedzieć rutynowe: kleryk X Y, słucham . Siostra, która dzwoniła z furty była
wyraznie zbita z tropu - ,ja właśnie do księdza, ma się ksiądz zaraz stawić u rektora -
wyksztusiła i położyła słuchawkę. Mogłem być wezwany w jednej z tysiąca spraw, ale coś mi
mówiło, że nie będzie to miła rozmowa. Z bijącym sercem zapukałem do rektorskich drzwi.
Otworzył mi sam Ezechiel (czasami otwierała pokojówka). Zasiadł za wielkim, stylowym
biurkiem i kazał mi usiąść naprzeciw siebie. Zapytał jak się czuję w seminarium.
Odpowiedziałem, że dobrze, ale jestem nieco zmęczony. Pózniej poszło już bardzo szybko.
Okazało się, że Ezechiel wie o moich nieobecnościach na wykładach (operował dokładnymi
datami) i pogrzebie. Wiedział również, że palę papierosy na spacerach. Spytał, czy to
wszystko ma przypisać mojemu zmęczeniu. Odparłem, że owszem, a poza zmęczeniem
bywam czasem zdenerwowany - dlatego zacząłem palić. Ponieważ palę bardzo mało i to poza
seminarium, nie uważałem za konieczne informować o tym przełożonych. Powiedziałem
również co myślę o niektórych wykładach i profesorach traktujących nas niepoważnie
i lekceważąco. Ksiądz rektor najpierw zbladł, a potem poczerwieniał na tę - jego zdaniem -
bezczelną wypowiedz . Oświadczył zdecydowanie, że nie mam powołania i do jutra muszę
postanowić o swojej dalszej przyszłości. Wyszedłem od niego z tysiącem myśli w głowie.
Byłem zdenerwowany, ale też zadowolony - zdobyłem się na odwagę powiedzieć parę słów
prawdy samemu Ezechielowi. Wiedziałem, że chcę dalej iść drogą powołania i dalej
studiować w seminarium. Może nie akurat w takim , jak włocławskie, ale na pewno zostać,
nie odchodzić! Moje cele pozostawały niezmienne.
Nie wiedziałem co sądzić o oświadczeniu rektora. Na zdrowy rozum nie powinienem
być usunięty, bo nie było po temu dostatecznych powodów, ale doświadczenie uczyło, że nie
było to wykluczone. To, że dobrze się uczyłem, miałem zawsze nienaganną opinię z parafii
i przykładnie spełniałem swoje obowiązki higienisty - mogło nie mieć żadnego znaczenia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]