[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Muszę zdobyć więcej wody.
Leżał bez ruchu i próbował ustalić, co jest istotniejsze: przygotowania do łapania
wody czy też ukończenie linii wodorostów. To mu uświadomiło, że gdy tylko maleje jego
czujność, czas ucieka jak szalony, więc pośpieszył znów na Bocianie Gniazdo. Dzień mienił
się od kolorów. Słońce paliło, a woda była granatowa i połyskiwała wesoło. Kolory rozlewały
się po skałach, a cienie - dopóki się na nie uważnie nie spojrzało - były ciemnofioletowe.
Spojrzawszy w kierunku Ulicy Głównej, ujrzał jakby obrazek. Zacisnął powieki i otworzył je
ponownie, lecz ani skały, ani morze nie wydawały mu się bardziej realne. Tworzyły barwny
wzór, wypełniający trzy światła jego okna.
- Wciąż śnię. Jestem zamknięty wewnątrz mego ciała. Poszedł do Czerwonego Lwa"
i usiadł nad brzegiem morza.
- Po cóż to zrobiłem? - Zmarszczył brwi i spojrzał na wodę. - Chcę zdobyć coś do
jedzenia. Ale nie jestem głodny. Muszę zbierać wodorosty.
Z rozpadliny wyjął pas ratunkowy i nóż, po czym ruszył w stronę Skały Nadziei.
Musiał wchodzić dalej po występach, ponieważ bliższa część urwiska była już ogołocona.
Dotarł do pewnego występu, który był mu jakby znajomy, i zamyślił się.
- Przyszedłem tutaj po kamienie na budowę Karła. Próbowałem przesunąć ten kamień,
lecz on nawet nie drgnął, chociaż był pęknięty.
Zmarszczył brwi i spojrzał na kamień. Potem zaczął się zsuwać, coraz niżej i niżej, aż
zawisł, uczepiony oboma rękami urwiska; szczelina oddalona była od jego twarzy tylko o
jakąś stopę. Również tutaj - tak samo jak w wypadku całego urwiska - spojeniem były
warstwy pąkli i różne tajemnicze narośla. Szczelina jednak była szersza. Cały kamień
przemieścił się po skosie o jakąś jedną ósmą cala. Wewnątrz panowała straszliwa ciemność.
Pozostał tam, tak długo wpatrując się w te skały, że aż zapomniał, o czym myślał.
Zaczął sobie wyobrażać całą skałę jako przedmiot zanurzony w wodzie i pokręcił głową.
- Jak to jest, u diabła, że ta skała wydaje mi się znajoma? Przecież nigdy wcześniej tu
nie byłem...
Znajoma, inaczej jednak niż ktoś poznany w czasie wojny, z kim się zaznajamiamy
dlatego, że zmuszeni jesteśmy dzielić z nim nie kończący się ciąg godzin, lecz znajoma jak
jeden z krewnych, widywany rzadko, szanowany, rok po roku, znajoma jak przyjaciel z lat
dziecinnych, niańka, osoba nam bliska, zza której wyziera cień wieczności; wreszcie znajoma
jak skały dzieciństwa, badane i na nowo oceniane w każde wakacje, pamiętane w
ciemnościach łóżka, zimą, wyobrażane jako kształt, który palce mogą wyczuć w powietrzu...
Od strony trzech skał dobiegł go głośny plusk. Wspiął się pośpiesznie na
Czerwonego Lwa", lecz nie dostrzegł niczego.
- Powinienem łowić ryby.
Czuł smród bijący od leżących w rowach wodorostów. Rozległo się kolejne pluśnięcie
i tym razem zdążył zobaczyć rozchodzące się na wodzie kręgi. W zamyśleniu dotknął rękami
policzków, lecz zarost na twarzy skierował jego myśli w zupełnie innym kierunku.
- Na pewno mam już niezgorszą brodę. No, w każdym razie zarost. To dziwne, że
włosy nie przestają rosnąć nawet wtedy, gdy cała reszta jest już...
Poszedł szybkim krokiem w stronę Skały Nadziei, chwycił naręcze, wodorostów i
cisnął je do najbliższego rowu. Potem ruszył wolno wzdłuż Ulicy Głównej do Bocianiego
Gniazda i usiadł, opuszczając ręce. Głowa opadła mu między kolana. Pluskanie wody wokół
Skały Nadziei było bardzo kojące, a na Bocianim Gniezdzie, jak posążek, siedziała mewa.
Odgłosy wewnątrz jego ciała zaczęły się rozprzestrzeniać. Wypełniały jego
niezgłębiony mrok jak dzwięki maszyn. Jego głowa podskakiwała nieznacznie przy każdym
uderzeniu serca.
Z tego stanu wyrwał go ostry wrzask. Mewa była coraz bliżej, z na pół rozpostartymi
skrzydłami i opuszczoną głową.
- Czego chcesz?
Pierzasty gad zrobił dwa kroki w bok, po czym złożył skrzydła. Dziób zanurzył się
pod skrzydło.
- Gdybym się wysrał, zaraz by mi ulżyło.
Dzwignął się, obrócił i spojrzał na Karła, który mrugnął doń srebrnym okiem. Linia
horyzontu była twarda i bliska. Znów wydawało mu się, iż dostrzega w niej odkształcenia.
Kłopot w tym, że na skale nie było żadnej wyściółki, żadnej kępy traw. Przez moment
myślał o przyniesieniu swojej bluzy i zrobieniu z niej siedzenia, lecz wymagało by to zbyt
dużego wysiłku.
- Czuję w środku ból, jak gdyby moje ciało było posiniaczone. Udręczone przez
twardość skały. Chcę myśleć o wodzie.
Woda była przymilna, miękka i uległa.
- Muszę stworzyć coś na kształt schronienia. Muszę zrobić coś, w co mógłbym łapać
wodÄ™.
Doszedł nieco do siebie, poczuł się silniejszy i bardziej zatroskany. Ze zmarszczonymi
brwiami spojrzał na poprzewracane skały, tak szaleńczo i ulotnie znajome, i przebiegł
wzrokiem wzdłuż cienkiej linii wodorostów. Miejscami była błyszcząca. Może z powietrza
będzie ją widać jak błyszczący pas.
- Mógłbym chwytać wodę w mój sztormiak. Ze ściany rowu mógłbym zrobić
zlewisko. - Przerwał i odchylił się do tyłu, opierając się o Karła jak o oparcie krzesła, lecz
skała była tak nierówna, że po chwili znów usiadł. Zgarbił się i zmarszczył brwi. - Zdaję sobie
sprawę z... Spojrzał w górę. - Zdaję sobie sprawę z ciężaru. Ociężałego ściskania. To
agorafobia, a w każdym razie przeciwieństwo klaustrofobii. Nacisk.
Zbiornik na wodÄ™.
Zerwał się na nogi i wspiął znowu na Ulicę Główną. Zbadał rów sąsiadujący z jego
sypialnÄ… rozpadlinÄ….
- Stamtąd najczęściej wieje wiatr. Muszę łapać wodę z obszaru na południowym
zachodzie.
Wyciągnął nóż i narysował linię biegnącą w dół pochyłej skały. Kończyła się
wgłębieniem, a jego ręka wchodziła do połowy tam, gdzie ściana stykała się z dnem rowu.
Podszedł do Karła, starannie wyłuskał białego ziemniaka i wrócił z nim. Na końcu rękojeści
[ Pobierz całość w formacie PDF ]