[ Pobierz całość w formacie PDF ]
listek. Podarty ląduje w worze. Przy okazji udaje mi się odfoliować topolę z kilku
supermarketowych reklamówek. Misja zakończona. Oczy świecą mi mocniej niż latarka, ręce
zmieniły się w nagrzane lipcem jaszczurki. Puszczam Jimiego Hendrixa i wolno sunę opatuloną
nocÄ… ulicÄ….
Tydzień trzydziesty dziewiąty
ZMIETNIKOBRANIE
Nieszczęsny, a raczej szczęsny foliowy woreczek natchnął mnie do przemyśleń nad
własnym, domowym śmiecioróbstwem. Wczoraj zrobiłam przegląd lodówki i wyrzuciłam z niej
wielką reklamówę jedzenia: dwie nadziewane pleśnią śmietany, ususzony kawał żółtego sera,
połowę maślanki truskawkowej, dwie garści zgniłych brukselek, starożytne resztki ketchupu
i pobielone nieznanym grzybem okruszki kilkumiesięcznych drożdży. Takie cmentarzysko
jadalnych składników jest u mnie normą. Zakupy robię najczęściej z pustym żołądkiem, nie
sprawdziwszy wcześniej zawartości lodówki. Często dublujemy się z Wojtkiem, kupując
jednocześnie cztery takie same serki albo pięć kilo cytryn. Zatrważające, jakie ilości jedzenia się
marnują. Czuję, że muszę podjąć radykalne kroki. Na początek rozmrażam lodówkę. Potem
wyskakuję na krótkie buszowanie po sieci. Szukam inspiracji. Kubeł zimnych faktów przebudza
mnie z letargu.
Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa na Zwiecie podaje,
że mieszkańcy Ziemi co roku wyrzucają 1,3 miliarda ton jedzenia. Co sześć sekund umiera
z głodu dziecko, co siódmy człowiek nie dojada. Brytyjczycy wyrzucają do kosza ponad 20
procent kupowanego jedzenia, Amerykanie nawet 40 procent. W Polsce wcale nie jest dużo
lepiej według danych Polskiej Akcji Humanitarnej i Federacji Polskich Banków %7ływności
marnuje się blisko 9 milionów ton żywności rocznie, z czego w naszych domach ponad 2
miliony. Z powodu skrajnego ubóstwa cierpi około 2 milionów Polaków, a jednocześnie do
wyrzucania żywności przyznaje się 30 procent z nas 1.
Przeglądając kolejne strony, uświadamiam sobie, że marnotrawstwo ma drugą stronę medalu.
Jeśli wyrzucamy żywność, to trwonimy nie tylko konkretne produkty, lecz także środki, energię
i wodę, które były potrzebne do jej wytworzenia, opakowania, przetransportowania i dystrybucji.
Przyczyniamy się ponadto do zwiększenia liczby odpadów.
Kiedy wyłączam komputer, czuję się bardzo nieswojo. Ja również co tydzień wyrzucam
z lodówki wór jedzenia& Jak nazwać ten proceder?
%7łeby nie utopić się w powodzi wyrzutów sumienia, postanawiam wcielić w życie trzy zasady
freegan:
jak najmniej kupować,
jak najwięcej znajdować,
jak najwięcej wytwarzać samemu.
Najbardziej kontrowersyjny wydaje mi się punkt drugi. Gdzie znajdować? Rzecz jasna na
śmietniku. Jak pokazują badania, supermarkety często wyrzucają prawie połowę
pełnowartościowego jedzenia. Czy przeterminowany o jeden dzień jogurt jest niejadalny?
Dlaczego wczorajszy chleb nie nadaje się na tosty? Lekko nadgniłe jabłko nie może przysłużyć
siÄ™ szarlotce? Jak zawsze to, co jemy i wyrzucamy, jest tylko lustrem tego, co siedzi w naszej
głowie. Ale mnie przecież zawsze fascynowały śmietniki. Nie bez powodu mam przecież
śmieciową kolekcję winylowych płyt. Czy jednak zjadłabym jedzenie ze śmietnika? Gdyby
poczęstowano mnie dwoma pachnącymi cynamonem bananowymi plackami, czy umiałabym
odróżnić, który cynamon wyłowiono ze śmietnika? Postanawiam się o tym przekonać.
Pod osłoną marcowej nocy ruszam na swoją pierwszą kontenerową partyzantkę. Freeganie
w Polsce nie mają łatwego życia, większość sklepów wyrzuca lekko przeterminowane jedzenie
na śmietniki, do których dostępu bronią ogrodzenia i kłódki. Udaje mi się jednak znalezć
kontener zapominalskiego, który z jakiegoś powodu nie zamyka swoich cennych śmieci.
Wyłączywszy zmysł powonienia, zanurzam ręce uzbrojone w lateksowe rękawice w zielonej
paszczy konsumpcyjnego smoka. Pierwszym łupem okazują się jeszcze nierozmrożone,
przeterminowane o ledwie jeden dzień krewetki. Obok nich lądują cztery paczki sproszkowanego
imbiru, słoik śledzi, dwa jogurty greckie i paczka połamanych ciastek maślanych. Na koniec
dorzucam jeszcze pięć lekko zbrązowiałych bananów. Pakuję łup do plecaka i znikam równie
nagle, jak się pojawiłam.
Blizniaki od kilku godzin wędrują już po ścieżkach swoich snów. Wojtek odkleja się od
komputera i z przerażoną miną spogląda na moje lateksowe rękawiczki. Z wrażenia zapomniałam
je ukryć za pazuchą.
Majka, czy ty przypadkiem nie zrobiłaś czegoś głupiego?
Czemu miałabym robić coś głupiego? Udaję, że nie bardzo wiem, o co mu chodzi.
No wiesz, znikasz gdzieś na cały wieczór, a potem wpadasz w gumowych rękawicach.
Wojtek lustruje mnie spojrzeniem zblazowanego gliniarza. Scena prawie jak z Fargo.
Nie martw się, nikogo nie zamordowałam. Po prostu miałam bliskie spotkanie ze sporą
ilością śmieci rzucam niewinnie, nalewając wody do czajnika.
Co ty bredzisz? Czuję, że za chwilę wybuchnie w kuchni mała bomba. Mój mąż zapalił
właśnie lont.
O co ci chodzi, Wojtek? Byłam na spacerze, po drodze zajrzałam tu i tam. Wyłączam
wodÄ™ i nerwowo rozglÄ…dam siÄ™ za dzbankiem do herbaty.
Tu i tam to znaczy gdzie? Wojtek zaczyna swoje śledztwo.
To znaczy tu i tam. Jadłeś kolację? próbuję zmienić temat.
Nie!
A blizniaki? pytam z lekkim niepokojem.
Zrobiłem im po jajku na miękko. Wojtek nalewa mi herbaty do kubka, szykując zapewne
śledztwa ciąg dalszy. O, nie, kochany, nie będzie żadnego śledztwa postanawiam.
Chcesz śledzi? nie zwlekając, przechodzę do kolacyjnych konkretów.
Mogą być, tylko& trochę tu pusto. Mąż demonstracyjnie otwiera na oścież lodówkę.
Mam też krewetki. Wyciągam na stół lekko rozmrożoną paczkę różowych żyjątek.
Wojtek unosi brwi.
Widzę, że dopadło cię jakieś konsumpcyjne rozpasanie. Majka, błagam, róbmy już tę
kolację, bo za chwilę zemdleję z głodu.
Konsumpcyjne rozpasanie brzmi dość zabawnie, zważywszy że właśnie przygotowuję
krewetki wygrzebane z paszczy zielonego kontenera, całkiem świeżo przeterminowane.
SmakujÄ… wybornie.
Następnego dnia napełniamy brzuchy sałatką śledziową i muffinkami z bananami
o imbirowej nucie. Nikt się po śmieciowym jedzeniu nie pochorował, nikt nie narzekał. Wszystko
zniknęło ze stołu w tempie odrzutowca. Wieczorem ruszam na kolejne łowy.
Raz jeszcze zaglądam w znajome już miejsce. Wstyd, który poprzednio krępował mi ruchy,
znika jak kamfora. Naciągam czapę na głowę i wypróbowuję metodę na nurka . Włażę do
smoczej paszczy i grzebię od góry. To, co znajduję, jest co najmniej zaskakujące: krem
przeciwzmarszczkowy (nieprzeterminowany, ale ukryty w podartym kartonowym pudełku), trzy
słoiki zielonych oliwek, cztery żółte papryki, próżniowo pakowany parmezan ważny do dzisiaj
oraz półlitrowe wiaderko jogurtu o smaku pieczonego jabłka ważne do wczoraj. Zbieram łupy
i postanawiam wypróbować stary dowcip freegan. Zciągam gości i urządzam wykwintną kolację
rodem ze śmietnika.
Zaprosiłam znajomą rodzinkę prawników z dwójką alergicznych, wychuchanych
chłopaczków. Zajadamy się pizzą z oliwkami, papryką i parmezanem. Na deser lody z jogurtu.
Wieczorem wrzucamy Borysowi do miski same okruszki. Uśmiecham się pod nosem, ściskając
w garści słodką tajemnicę.
Tydzień czterdziesty
NASIONKA
Zmieciobranie i zawstydzające dane na temat rozrzutności współplemieńców nauczyły mnie
lodówkowego rozsądku. Postanowiłam dokładnie szacować, czego potrzebuję, a bez czego mogę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]