[ Pobierz całość w formacie PDF ]

GÅ‚os Randoma:
 Corwinie, wszystko w porzÄ…dku?
 Tak.
 Znalazłeś coś ciekawego?
 Pózniej, Randomie.
 Przepraszam.
I nagle lśniące stopnie przed terenem pałacu. . . W góry i na prawo. . . Te-
raz powoli i spokojnie, do ogrodu.. Widmowe kwiaty pulsują wokół, widmowe
krzewy wypuszczają pąki podobne do zamrożonych fajerwerków. . . Sans kolor,
wszystkie. . . Naszkicowane tylko, stopniami intensywności blasku przyciągają
wzrok. Tylko szkice mogą tu istnieć. Czy Tir-na Nog th jest specyficzną sferą
Cienia w rzeczywistym świecie, poruszaną impulsami id! Pełnowymiarowym te-
stem skojarzeniowym na niebie, może nawet systemem terapeutycznym? Jeśli to
fragment duszy, to mimo blasku srebra noc jest bardzo ciemna. . . I cicha. . .
Idę. . . Mijam fontanny, ławeczki, gaje, małe altany ukryte w labiryntach ży-
wopłotu. . . Mijam alejki, czasem kilka schodków, przekraczam mostki. . . Prze-
chodzę obok stawów, wśród drzew, starych rzezb, z rzadka jakiegoś głazu, zegara
słonecznego (czy tutaj nazywa się: księżycowy?
Kieruję się na prawo, po pewnym czasie okrążam północne skrzydło pałacu,
skręcam w lewo, na dziedziniec, nad którym zwieszają się balkony. Na nich ko-
lejne widma, a ponad nimi, za nimi, we wnętrzu. . .
Przechodzę na tyły, tylko po to, by obejrzeć znowu tę część ogrodu, gdyż jest
piękna pod normalnym księżycem w prawdziwym Amberze.
Kilka postaci. . . Stoją, rozmawiają. . . Oprócz mnie nic się tu nic porusza.
I czuję, że coś mnie ciągnie w prawo. Nie należy odrzucać darmowych prze-
powiedni, więc idę. Ku gąszczom wysokiego żywopłotu i niewielkiej polance we-
wnątrz, jeśli jeszcze nie zarosła. . . Dawno temu było tam. . .
Dwie postacie przytulone do siebie. Odstępują w chwili, gdy zaczynam się
odwracać. Nie moja sprawa, ale. . . Deirdre. . . Jedną z nich jest Deirdre. . . Wiem,
kim będzie mężczyzna, zanim się jeszcze obejrzy. To okrutny żart owych sił, które
rządzą tym srebrem i tą ciszą. . . W tył, w tył, dalej od tego żywopłotu. . . Biegnę,
potykam siÄ™, wstajÄ™, idÄ™ dalej, szybko. . .
GÅ‚os Randoma:
 Corwinie! Nic ci się nie stało?
 Pózniej, do diabła! Pózniej!
 Wschód słońca już niedługo, Corwinie. Pomyślałem, że ci przypomnę. . .
109
 Uznaj, że przypomniałeś.
Szybciej. . . Czas także jest snem w Tir-na Nog th. Niewielka to pociecha, lecz
lepsza niż żadna. Szybko, dalej, dalej. . .
Do pałacu, jasnej konstrukcji umysłu albo ducha, wznoszącej się wyrazniej niż
w realnym świecie. . . Osądzać perfekcję, to jak wydawać werdykt bez wartości,
muszę jednak zobaczyć, co się dzieje wewnątrz. . . To pewnie ostatni etap podróży,
gdyż popycha mnie tam jakaś siła. Nie zatrzymałem się, by podnieść swój kij
z miejsca, w którym raz jeszcze upadłem wśród migotliwych traw. Wiem, gdzie
muszę iść, co robić. Teraz to oczywiste, choć kierująca mną logika nie jest logiką
czuwającego umysłu.
Przyspieszam, wspinam się ku tylnej bramie. . . Znowu ukłucie w boku. . .
Przez próg, do wnętrza. . . W nieobecność światła gwiazd i księżyca. Bezkierunko-
wa iluminacja zdaje się płynąć bez celu i gromadzić w kałuże. Jeśli pominie jakieś
miejsce, cienie stajÄ… siÄ™ nieprzeniknione, okrywajÄ…c fragmenty komnat, korytarzy,
komórek i schodów.
Między nimi, poprzez nie, niemal biegiem. . . Monochromy mego domu. . .
Ogarnia mnie lęk. . . Czarne plamy wyglądają jak dziury wybite w rzeczywisto-
ści. . . Boję się podchodzić zbyt blisko, zapaść się i zatracić. . .
Obrót. . . Przejście. . . Wreszcie. . . Wkraczam. . . Sala tronowa. . . Beczki mro-
ku ustawione tam, gdzie biegłyby linie mego wzroku, gdybym patrzył na tron. . .
Dostrzegam jednak jakiÅ› ruch. I zawirowanie po prawej stronie, gdy idÄ™ na-
przód. Wraz z zawirowaniem, unosi się zasłona.
W polu widzenia pojawiają się buty na nogach; prąc naprzód zbliżam się do
centrum.
Grayswandir wskakuje mi do ręki, znajduje drogę do plamy światła, wzmacnia
jej zwodniczy, zmiennokształtny blask, zyskuje własne lśnienie. . .
Stawiam lewą stopę na pierwszym stopniu, opieram lewą dłoń na kolanie. Ból
mojej rany rozprasza, ale da się wytrzymać. Czekam, aż czerń i pustka uniosą się,
jak kurtyna teatru, w którym tej nocy mam wystąpić. Odsuwa się w bok, odsła-
niając rękę, ramię i lśniący, metaliczny przedmiot, o ściankach jak szlif klejnotu,
niesamowity splot srebrnych kabli nakrapianych punktami ognia w miejscu nad-
garstka i łokcia  to dłoń, stylizowana, szkieletowa, jak szwajcarska zabawka,
mechaniczny owad, funkcjonalny i śmiertelnie grozny, piękny na swój sposób. . .
Kurtyna odsuwa się, odsłaniając resztę ciała mężczyzny. . . Benedykt stoi swo-
bodnie obok tronu, opierając o niego swoją lewą, ludzką, dłoń. Pochyla się. Jego
wargi siÄ™ poruszajÄ….
Kurtyna odsuwa siÄ™ dalej, ukazujÄ…c siedzÄ…cÄ… na tronie. . .
 Dara!
Zwrócona w prawo uśmiecha się do Benedykta, kiwa głową, mówi coś. Pod- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • policzgwiazdy.htw.pl