[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Nie - odpowiada Andy. - To znaczy ty zerwałaś ze mną. Ale nigdy nie dałaś mi szansy
wyjaśnić...
- Przepraszam panią. - Podchodzi do nas kolejna kobieta. - Ale czy naprawdę to pani uszyła tę
suknię, w której wystąpiła mała Vicky?
- Nie, nie uszyłam jej - odpowiadam. - Odratowałam ją. To stara suknia. Ja ją tylko
wyczyściłam i dopasowałam do figury.
- No cóż, jest piękna - oświadcza kobieta. - Po prostu piękna. I bardzo mi się podobała ta
wasza piosenka.
- Och! - mówię i zaczynam się rumienić. - Dzięki.
A kiedy odchodzi, zwracam siÄ™ do Andy'ego:
- Słuchaj, nie ułożyło się nam. Bardzo mi z tego powodu przykro. Ale nie jesteś osobą, za
jaką cię uważałam. I wiesz co? Okazuje się, że ja też nie jestem osobą, za jaką się uważałam.
Nieco mnie samą zaskakuje, że coś takiego mówię. Ale to faktycznie prawda. Nie jestem tą
samą dziewczyną, która wysiadła z tamtego samolotu na Heathrow, nawet jeśli przypadkiem
mam na sobie tę samą sukienkę. Jestem teraz kimś totalnie innym. Nie wiem dokładnie kim,
ale...
KimÅ› innym.
- Naprawdę - mówię do Andy'ego i ściskam jego rękę. - Nie mam do ciebie żadnych pretensji.
Po prostu się pomyliliśmy.
- Moim zdaniem się nie pomyliliśmy - twierdzi Andy i zaciska rękę na mojej dłoni. I to wcale
nie w taki przyjazny sposób, jak ja przed chwilą. Robi to tak, jakby nie chciał pozwolić mi
odejść. - Uważam, że popełniłem błąd. Masę błędów. Ale, Lizzie, nawet nie dałaś mi żadnej
szansy po-rządnie cię przeprosić. Dlatego tu jestem. Chcę cię przeprosić jak należy, a potem
może zabrać cię na jakiś przyjemny obiad, a następnie zawiezć do domu...
Nasza rozmowa, już dosyć dziwaczna, zaczyna się robić jeszcze dziwniejsza dzięki oprawie
muzycznej. Lauren wyśpiewuje: Gitchy gitchy ya ya da da i wykonuje jakąś choreografię,
która przynajmniej na twarzy basisty wywołuje uszczęśliwiony uśmiech.
- Skąd... Skąd ty w ogóle wiedziałeś, gdzie mnie szukać, tak w ogóle? - pytam ze
zdumieniem.
- W swoich mailach milion razy mi pisałaś, że twoja przyjaciółka Shari przez miesiąc będzie
mieszkać w chateau w okolicy Dordogne, pod nazwą Mirac. Nie było aż tak trudno trafić. A
teraz powiedz, że -wrócisz ze mną do domu, Liz. Możemy zacząć od nowa. Obiecuję, że tym
razem będzie inaczej... Ja będę inny.
- Nie wracam z tobą do Anglii, Andy - wyjaśniam tak uprzejmie, jak umiem.- Ja już nie czuję
do ciebie tego, co kiedyś. Bardzo miło było mi poznać cię bliżej, ale doprawdy... Sądzę, że to
ten moment, w którym trzeba sobie nawzajem powiedzieć do widzenia.
Andy'emu opada szczęka.
- Jeśli można... - mówi jakaś kobieta. Obracam się i staję przed panią w średnim wieku, która
ma przepraszającą minę. - Wybacz, naprawdę mi przykro, że przerywam, ale słyszałam, że to
ty odratowałaś suknię panny młodej. Co znaczy, jak rozumiem, że znalazłaś jakąś starą
suknię i doprowadziłaś ją do porządku?
- Owszem. Tak było.
- No cóż... Wybacz, że ci przeszkadzam... Ale moja córka chciałaby włożyć na swój ślub
ślubną suknię mojej babki, ale nie udało nam się zna-lezć nikogo, kto by się podjął, hm,
odratowania jej. Wszyscy, do których się zwracałyśmy, mówią, że materiał jest za stary i za
delikatny i nie chcą ryzykować, że ją zniszczą.
- Takie są zwykle obawy przy starych materiałach - mówię. - Ale bywają one o wiele lepszej
jakości niż materiały stosowane na suknie ślubne w obecnych czasach. I przekonałam się, że
jeśli używać do czyszczenia tylko naturalnych środków - żadnych chemikaliów - to można
uzyskać całkiem niezłe rezultaty.
- Naturalne środki czyszczące - powtarza kobieta. - Rozumiem. Kochanie, masz jakąś
wizytówkę? Bo bardzo bym chciała jeszcze się z tobą w tej sprawie skontaktować. - Zerka na
twarz Andy'ego. - Ale widzę, że w tej chwili jesteś trochę zajęta.
- Hm. - Klepię się po bokach, ale potem przypominam sobie, że przecież ta sukienka-chinka
nie ma żadnych kieszeni. A nawet gdyby je miała, to ja i tak nie mam wizytówek. - Nie mam
nic przy sobie. Ale znajdę pa-nią i podam pani swoje namiary. Możemy się tak umówić?
- Ależ jak najbardziej - mówi kobieta, rzucając kolejne nerwowe spojrzenie na Andy'ego. -
To... po prostu do zobaczenia.
Oddala się chyłkiem, a Andy, który już nie może wytrzymać dłużej, wybucha:
- Lizzie, nie możesz tego mówić poważnie. Rozumiem, że możesz chcieć, żebyśmy spędzili
trochę czasu z dala od siebie. Może kiedy trochę czasu minie, zdasz sobie sprawę, że łączyło
nas, ciebie i mnie, coś naprawdę niezwykłego. Udowodnię ci to. Będę cię traktował tak, jak
chcesz być traktowana. Przysięgam, Lizzie, nadrobię wszystko. Kiedy wrócisz do Ann Arbor
jesieniÄ…, zadzwoniÄ™ do ciebie...
Kiedy Andy to mówi, ogarnia mnie jakieś przedziwne uczucie. Nie potrafię tego sensownie
wyjaśnić, mam tylko wrażenie, że na moment zyskałam możliwość zerknięcia w przyszłość...
Przyszłość, którą widzę teraz równie wyraznie jak na obrazie o dużej rozdzielczości.
- Nie wracam jesienią do Ann Arbor, Andy - oświadczam. - To znaczy, wracam tylko po
swoje rzeczy. PrzenoszÄ™ siÄ™ do Nowego Jorku.
Za moimi plecami Shari woła:
- Taaaaak!
Ale kiedy obracam się, żeby na nią spojrzeć, ona z kamienną miną obserwuje, jak Lauren
zachęca gości weselnych, żeby się z nią dziś wieczorem couche avec.
- Do Nowego Jorku? - Andy ma skołowaną minę. - Ty?
Wysuwam brodę naprzód.
- Tak, ja - mówię głosem, który brzmi zupełnie jak nie mój. - A co? Uważasz, że mi się nie
uda?
Andy kręci głową.
- Lizzie, ja cię kocham. Moim zdaniem możesz robić wszystko.
Cokolwiek ci do głowy przyjdzie. Uważam, że jesteś niesamowita.
Wychodzi mu to trochę jak:  Uważam, że jeftef niefamowita". Ale nie ma sprawy. Bo teraz
mogę mu to wybaczyć. Wybaczam mu wszystko.
- Dziękuję ci, Andy - mówię, a na twarzy pojawia mi się szeroki uśmiech. Może ja się co do
niego myliłam. Och, nie co do tego, że my dwoje do siebie nie pasujemy. Ale, no wiecie.
Może on nie jest mimo wszystko aż taki zły. Może chociaż nie możemy być parą,
moglibyśmy się jeszcze przyjaznić...
- Przepraszam - mówi ktoś.
Ale tym razem nie jest to jakaś teksańska matrona, która podchodzi, żeby mnie prosić o
pomoc w wywabieniu plam z pięćdziesięcioletniej koronki.
To Luke.
I nie wydaje się przesadnie szczęśliwy.
- Luke - mówię. - Cześć. Ja...
- To on? - pyta Luke. Wskazuje kciukiem w stronÄ™ Andy'ego.
Nie wiem, co napadło Luke'a, zawsze tak niezawodnie dla wszystkich uprzejmego.
To znaczy dla wszystkich poza mną. Ale chyba mi się to należało.
- Hm - mówię, czując się nieswojo. - Tak. Luke, to jest Andy Marshall. Andy, to jest...
Ale nie udaje mi się dokończyć zdania. Bo zanim je kończę, Luke robi zamach i z całej siły
wali Andy'ego pięścią w twarz.
Anarchia! To był okrzyk punków w latach osiemdziesiątych. Ale w ich postapokaliptycznym
stylu nie było nic anarchicznego. Styl punk, razem z modą na fitness, która rozpoczęła się w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • policzgwiazdy.htw.pl