[ Pobierz całość w formacie PDF ]
z kim będzie grał, z Reschkem i z Waldtkem? Oni przecież za krowami nie mogą nadążyć.
Szkoda tych trzech beczek piwa. No i ten Schnitzel, najlepszy łącznik w całym Dubhofie,
polazł z Olkiem do bauera i powiedział: Zabieramy go z sobą, panie bauer, nikt tak nie strze-
la główką, zrobimy z Burghofu krowi placek. Kiedyś to opiszę. Będzie się nazywało
Ucieczka Olka . Już nawet coś na dzisiaj przygotowałem.
Jurek wyjął z kieszeni kartkę, dziabnął ostatni kawałek tortu i spokojnie przełknął. - A
więc to wyglądało mniej więcej tak:
- Zatęsknił dzielny Olek za brukiem Warszawy I Helga zadurzona swój rower ukryła.
Wokół meczu powstało bardzo wiele wrzawy, Strzelił bramkę, odjechał, Helga smutną
była.
Więcej nie zdążyłem, bo spać mi się zachciało - mruknął Jurek przepraszającym to-
nem i poprosił jeszcze tortu, ale przecież już nie było. - Tak to wyglądało, prawda, Olku?
Olek kiwnął głową i wszystko stało się jasne jak alpejski lodowiec, jak włosy Helgi
długo machającej na pożegnanie, i dobra była całość w swej wymowie, no ale jaki prezent
urodzinowy przywiózł Olek zza granicy południowej, tego nie zgadł jeszcze nikt. A przecież
każdy słyszał o krowach i tłustym mleku do czekolad, do mocartkugli i mocartbombe, o pa-
stwiskach zielonych na zimnym tle lodowców, o piórkach za tasiemką w kapeluszach i o czy-
stej wodzie, gdy puszczą pierwsze śniegi i zacznie się jodłowanie. Zapadło milczenie najlep-
sze do specjalnych efektów, i stały się ciemności, gdyż Olek kazał wszystkim zamknąć oczy.
Wiatr zaszumiał i ustał, i wtedy cicho, a potem cichutko rozległ się srebrny, srebrny srebrzy-
sty dzwięk. Tim tam ti ti tam, tak brzękało, a potem jeszcze tu ti dam. W ciepłych palcach
Olka drżał mały alpejski dzwoneczek i bimbał sobie na wszystko, na cztery strony świata, a
najbardziej na wschód, na własną eufonię, na zmierzch po długim dniu i na kolejność rzeczy.
I błyszczał to zalotnie, to tajemnie, mrugał do wszystkich swą totalną zrenicą, tylko do Soni
Kubryń jeszcze nie. Bo Sonia więziła wciąż dzwięk przymkniętą powieką i kolczatką rzęs,
trzymała go pod językiem i jeszcze głębiej, w gardle, wypuszczając w zamian na policzki
rumieńce szczęścia, i Olek Przybysz wzniósł dzwoneczek nad jej ucho i delikatnie nim trącał,
aż Sonia spożyła całą muzykę, aż rozdzwoniło i rozkołysało się jej ciało wewnętrzne.
A potem tańczyli znów wszyscy w parach ustalonych przez prozę życia i przez poezję,
którą nie wiadomo do czego przypisać. Właśnie skończył się pierwszy taniec i Heniek prysnął
jak oparzony, bo do Soni podszedł za nim cicho Jurek.
- Czy mogę do tańca cię prosić? - spytał.
Spojrzała na niego przeciągle. Zdjął okulary i wsunął je do butonierki obok wstążki.
- Czy do tańca mogę prosić cię? - powtórzył, mrużąc lekko brwi.
Położyła na jego ramieniu pracą dłoń i milczała.
- Czy mogę cię do tańca prosić? - spytał raz jeszcze. - Czy zechcesz ze mną zatań-
czyć? Czy cię do tańca prosić mogę?
Jurek mógł, Sonia chciała. Jeszcze chwilę pomilczała, jeszcze chwilę uważnie patrzy-
ła, aż wszystkie w niej sensy ciasno się skupiły, dodały do siebie i poprosiły o przytulenie.
Wówczas objęła go tak mocno, jak obejmowała zawsze brzozę, tę pierwszą po lewej od stro-
ny rzeki, gdy przychodziła na łąkę po zniknięciu Olka i słońce miało się ku zachodowi.
Drgnęli lekko, bo melodia była rzewna i Marcel rozmarzony. Jurek zgrabnie się zakołysał i
dość pewnie przesunął Sonię, a Sonia równolegle do deux pas postawiła pytanie:
- Dlaczego, dlaczego to wszystko? Dlaczego akurat dla mnie?
Jurek miał gotową odpowiedz o pięknie, które trzeba uznać, odczuć i docenić tam,
gdzie ono naprawdę istnieje. Ważniejszy był jednak aktualny Schubert z cichą frazą i bielą
smutku jak brzozowy pień, niech więc dłonie Soni po raz ostatni ciepło i mocno obejmą brzo-
zę, a brzoza niech milczy, niech wylewa ukradkiem łzy żywiczne i pożegnalnie ociera korę, i
niech bez końca, prosimy cię grajku Marcelu, wdycha balsam jasnorudych włosów i błogo-
sławieństwo ciemnych oczu na oby długą jeszcze drogę życia. Tu nad głową niebo, chmurki
trzy, tam dalej szumi łagodnie woda, i być, jednak być.
- Powiedz, powiedz - poprosiła raz jeszcze Sonia, tuż przed ostatnim aktem.
Lecz brzoza wciąż milczała i bieliła uroczyście ciszę, aż wreszcie na amen wygasły
nuty, i stała się na nowo Jurkiem, bogatszym o jedno, najpiękniejsze może, przeżycie, o naj-
dłuższy, kochany ten nasz Marcel, taniec wiosny, i znowu była organizatorem wołającym
donośnie:
- DÅ‚ugo oczekiwana zmiana par, panowie ponownie proszÄ… panie, panie proszÄ… o
skocznÄ… muzykÄ™.
Harmoszkę chwycił Witek, chłopak z Woli, a gdy trzeba, to z Targówka, i huknął tan-
giem łobuzerskim jak sznyty od żylety, smok na lewym ramieniu, a na pępku naga pani z
ogonem syreny. Więc do wspólnej zabawy Sonię poprosił Olek, Anię Marcel, siostrę Asię
Stefek, Bronkę nieśmiało Heniek, a panią Jankę sam smok Jurek.
I tak już zostało. Mijały tańce i mozolił się zachód słońca, i te same wciąż deptały się
stopy i witały ręce. Olkowe opuszki nie raz policzyły palce Soni, sprawdziły trwałość przegu-
bów, tam gdzie krew wpada db dłoni i tyka to, co wyżej bije, zobaczyły też, że w łokciu Soni
się zgina, i zapamiętały, że piękne to miejsce do całowania, bo piękny tam, miękki aksamit w
kościanej otoczce, i skoro tak, zawracały na Soni dłoń jak niespieszny zwiastun ust i wypisy-
wały delikatnym ślizganiem, odbieranym jako przyjemne mrowienie, nadchodzące fakty no-
cy. Ręce Marcela i Ani miały natomiast już wiele za sobą, choć ostatnio tak mało siebie, i po
lewej zwarły się dłońmi z wdzięczności za to, co już było, a po prawej, gdy Witek grał o
dziewczynie porzuconej przez szulera albo o Manku, na którego nikt nie czekał, choć miał
piękny nóż, dotykały policzków, gdyż tam, na delikatnej skórze pod okiem, wiele się skupia z
ludzi sobie wiernych i związanych snem niejednej nocy. Ręce Bronki i Heńka pomińmy mil-
czeniem, bo i tak nic z tego nie wyjdzie, o dłoniach Stefka wiadomo, że na szczęście niezle
się spociły, a tydzień pózniej wniosły trzy różowe gozdziki do kawiarni przy zbiegu placu
Zbawiciela i ulicy Marszałkowskiej; natomiast o tym, co się działo w ostatniej parze, lepiej
powiedzieć od razu.
- Jurku, Jurku - szeptała Janka, gdy przed każdym nowym tańcem albo po świście ko-
lejki z Podkowy w jej dłoń rozpostartą inną dłonią trafiały usta Jurka, a raz cały nos. - Jerzy,
no przecież, Jerzy - mówiła tuż po tańcu, gdy usta powracały, zawadiacko otwarte, z tę samą
dłoń, albo iw obie. Tak, Jurek kłaniał się, dziękował i prostował, oddawał cześć i mierzył
wzrokiem. I dobrze chyba wyglądała Janka, i chyba miękka i pachnąca była jej dłoń przyjmu-
jąca hołd od tego, co w twarzy Jurka najmiększe i tylko troszkę bimbrem spierzchłe, skoro
Jurek lwi pazurek dygał, gdy trzeba, i prowadził jak trza, i uśmiechał się, i patrzył ciepło bez
[ Pobierz całość w formacie PDF ]