[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na bok i rozsypał na kawałki. Dzwięk znacznie głośniejszy dobiegł spod łodzi, jak odzew na dane
hasło. Cała półka, na której spoczywała łódz, się odłamała. Przed ich oczyma przesunęła się krawędz
cienkiego języka lodu. Nim pogrążyła się w wodzie, ciemny nurt zabrał ich łódz. Obserwowali, jak
znika, nabierając gwałtownie wody. Przez pewien czas byli w stanie ją śledzić: mgła się nieco uniosła i
słońce jeszcze raz wymalowało pręgę zimnego ognia na powierzchni oceanu. Gren i Yattmur odwrócili
się w krańcowym przygnębieniu. Po zniknięciu łodzi pozostali dosłownie i w przenośni na lodzie.
Ruszyli w jedynym możliwym kierunku, wspinając się lodowym tunelem, a cztery brzunio - brzuchy w
milczeniu podążały za nimi. Przebrnęli przez zimne kałuże i uwięzli wśród lodowego szalunku, w
którym każdy dzwięk odbijał się i wielokrotniał szalonym echem. Z każdym krokiem dzwięk potężniał,
a tunel się kurczył.
- O duchy, nienawidzę tego miejsca! Lepiej było zginąć wraz z łodzią. Jak daleko jeszcze możemy
się posuwać? zapytała Yattmur, widząc, że Gren się zatrzymał.
- Ani kroku - powiedział ponuro. - Doszliśmy do ślepego zaułka. Jesteśmy w pułapce.
Kilka wspaniałych lodowych sopli zwisało prawie do ziemi, barykadując im drogę równie skutecznie
jak opuszczona w bramie twierdzy krata. Za tą palisadą wznosiła się płaska tafla lodu.
- Wieczne kłopoty, wieczne trudności, wiecznie jakieś nowe zagrożenie! - zawołał Gren. - Człowiek
to wielka omyłka, w przeciwnym razie świat byłby lepiej dla niego urządzony!
- Już ci mówiłem, że człowiek jest ślepym przypadkiem zabrzęczał smardz.
- Byliśmy szczęśliwi, nim zacząłeś się wtrącać - odparł Gren.
- Do tego czasu byłeś jarzyną!
Rozwścieczony tą szpilą Gren złapał za jeden z wielkich sopli i szarpnął. Urwał go gdzieś ponad
swoją głową i niczym włócznią cisnął nim w ścianę lodu.
Rozdzwoniły się dokuczliwe kuranty, gdy cała ściana rozprysła się od uderzenia. Lód spadał, kruszył
się, prześlizgiwał im koło nóg, cała na pół stopiona kurtyna celebrowała swój upadek szybką
dezintegracją. Ludzie przykucnęli, osłaniając głowy, a wokół nich cała góra lodowa jak gdyby się
zapadła.
Kiedy ucichł łoskot, podnieśli oczy. Za powstałą szczeliną ujrzeli zupełnie nowy świat. Schwytana w
przybrzeżne wiry góra lodowa spoczęła u brzegów wysepki, gdzie w objęciach niewielkiej zatoczki
spływała strumieniami łez do wody. Chociaż wyspa nie wyglądała na bardzo gościnną, ludzie chłonęli
widok zieleni z rzadka rozsianej na lądzie, uczepionych wysepki kwiatów i pojemników nasiennych
chwiejących się w powietrzu na wysokich łodygach. Tutaj mogli rozkoszować się gruntem pod nogami,
który nie kołysał się bez ustanku. Nawet brzunio - brzuchy poweselały chwilowo. Z cichymi okrzykami
radości ruszyły za Yattmur i Grenem wokół lodowej półki, pragnąc jak najprędzej znalezć się pod
owymi kwiatami. Bez większych oporów przekroczyły wąski przesmyk ciemnobłękitnej wody i tak oto
wszyscy wgramolili siÄ™ bezpiecznie na brzeg.
Wysepka z pewnością nie była rajem. Pokrywały ją spękane skały i głazy. Ale jej zaletę stanowiły
mikroskopijne rozmiary: była zbyt mała, by ugościć większe gatunki groznych roślin, jakie pleniły się
na kontynencie; z mniejszymi Gren i Yattmur potrafili sobie poradzić. Ku rozczarowaniu brzunio -
brzuchów nie rosło tutaj żadne brzunio - drzewo, do którego mogliby się przyczepić. Ku rozczarowaniu
smardza nie rosło nic z jego gatunku. Chociaż bardzo pragnął zawładnąć Yattmur i brzunio -
brzuchami tak jak Grenem, miał jeszcze zbyt małą masę, by sobie na to pozwolić, i bardzo liczył na
pomoc pobratymców. Ku rozczarowaniu Grena i Yattmur nie zamieszkiwali wysepki żadni ludzie, do
których mogliby się przyłączyć. Za rekompensatę mieli strumień czystej wody, który spadał ze skały,
pluszcząc wśród wielkich kamieni, jakie pokrywały znaczną część powierzchni wysepki. Najpierw
usłyszeli szmer, a potem go dostrzegli. Maleńki potok opadał kaskadą na spłachetek plaży i dalej do
morza. Puścili się do niego biegiem po piasku, pili na miejscu, nie fatygując się na górę, gdzie woda
była mniej słona. Opici, nabekawszy się do woli, wzięli kąpiel, chociaż chłód nie zachęcał do
dłuższego przebywania w wodzie. No i rozgościli się jak w domu.
Mieszkali już pewien czas na wysepce i byli zadowoleni. W tym królestwie wiecznego zachodu
słońca panował chłód, więc sprokurowali sobie lepsze okrycia z liści i płożącego się mchu, owiązując
go ciasno wokół ciała. Mgły spowijały ich od czasu do czasu, ale potem znowu świeciło słońce, nisko
nad morzem. Czasami spali, czasami wylegiwali się na zwróconych do słońca skałach, leniwie
pojadając owoce i słuchając jęków przepływających w pobliżu gór lodowych. Czwórka brzunio -
brzuchów zbudowała sobie prymitywny szałas w pewnej odległości od Grena i Yattmur, który zawalił
im się kiedyś podczas snu. Potem sypiali pod gołym niebem, w kupie liści, i tak blisko swoich panów,
na ile im Gren zezwolił.
Dobrze było znowu cieszyć się szczęściem. Kiedy Yattmur kochała się z Grenem, brzunio - brzuchy
skakały wokoło i ściskały się w podnieceniu, chwaląc zmyślność swego pana i jego przekładankowej
pani. Wielkie pojemniki nasienne grzechotały im ponad głowami. W dole biegały roślinne odpowiedniki
jaszczurek. W powietrzu trzepotały sercowate motyle o szerokich skrzydłach, żyjące z fotosyntezy
%7łycie toczyło się bez przerywników zmroku i świtu. Panowała gnuśność, rządził spokój. Ludzie z
ukontentowaniem wtopiliby siÄ™ w ten schemat, gdyby nie smardz.
- Nie możemy tu zostać, Gren - powiedział pewnego razu grzyb, kiedy Gren i Yattmur obudzili się z
przyjemnego snu. - Dosyć wypoczywaliście, nabraliście już sił. Musimy znów ruszać w drogę, by
odnalezć więcej ludzi i założyć własne królestwo.
- Bzdury pleciesz, grzybie. Straciliśmy łódz. Musimy zostać na zawsze na tej wyspie. Może jest i
chłodna, ale widzieliśmy gorsze miejsca. Zostańmy tutaj w zadowoleniu.
Brodził wraz z dziewczyną na golasa w sadzawkach, które potworzyły się między wielkimi,
kanciastymi blokami kamienia na szczycie wysepki. %7łycie było słodkie i leniwe. Yattmur wymachiwała
ślicznymi nogami, wyśpiewując którąś ze swych pasterskich piosenek; Gren ze wstrętem słuchał
posępnego głosu wewnątrz czaszki. Coraz bardziej uosabiał on coś, czego nie cierpiał. Ich milczącą
konwersację przerwał pisk Yattmur. Jakaś niby - dłoń z sześcioma napuchniętymi paluchami
schwyciła ją za kostkę. Gren rzucił się i oderwał bez trudności to coś, co szarpało się cały czas, kiedy
je oglądał.
- Głupia jestem, że narobiłam krzyku - powiedziała Yattmur. - To po prostu jeszcze jedno z owych
stworzeń, które brzunio - brzuchy nazywają pełzołapami. Przypływają z morza na ląd. Brzunio -
brzuchy to łapią, rozłupują i zjadają. Te stwory są łykowate, ale słodkie w smaku.
Palce były szare i bulwiaste, pomarszczone i niesamowicie zimne. Wyginały się powoli w uchwycie
Grena. W końcu odrzucił stworzenie na brzeg, skąd czmychnęło w trawę.
- Pełzołapy przypływają z morza i zagrzebują się w ziemi. Obserwowałam je - poinformowała go
Yattmur.
Gren nic nie powiedział.
- Masz jakieś zmartwienie? - zapytała.
- Nie - rzekł apatycznie, nie chcąc przed nią zdradzać, że smardz życzy sobie, aby znów wyruszyli.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]